Kolejnego ranka zdecydowaliśmy się szybko opuścić Marrakech i wyruszyć na zachód w stronę oceanu. Na dworzec przewoźnika Supratours, skąd odjeżdżają autobusy do Essaouiry można wybrać się pieszo (pod warunkiem, że temperatura nie sięga 45 stopni i każdy krok trzeba uzupełnić łykiem wody) lub podjechać taksówką (my wybraliśmy tę opcję). Jedyny autobus, który kursował w czasie ramadanu zabrał nas do Essaouiry, a podróż trwała 2, 5 godziny. Już po przejściu paru metrów człowiek czuł się o niebo lepiej niż w Marrakechu. Chłodniejsze powietrze, muzyka raegge, wszechobecny chillout, oceaniczna bryza sprawiły że spędziliśmy tam 3 dni.
Podobnie jak w Marrakechu nie ma tu problemu z noclegiem, natrafiliśmy na bardzo fajny hotelik tuż nad samym oceanem. Przepiękny widok na całe miasto rozpościerał się z dachu budynku. Zauważyliśmy bardzo pozytywne zjawisko – bardzo duża część życia rodzinnego jak i towarzyskiego kwitła na dachach. Bardzoo pozywne zjawisko, obfitujące w nowe znajomości (my na dachu naszej noclegowni spotkaliśmy holendrów, z którymi wspólnie jechaliśmy do Ilmil w 2 dniu naszej przygody z Maroko).
Essaouria jest miastem leżącym 190 km na zachód od Marrakechu. O tym miejscu krążą legendy, jakoby to sam Jimi Hendrix spędził tu kilka dni w 1969 roku, a przybrzeżne ruiny zamku były dla niego inspiracją, która to doprowadziła do powstania piosenki „Castels in the Sand”. Swoją obecnością podobno zaszczycił nawet Bob Marley. Prawda czy też nie, jest wabikiem na turystów. Nam jednak bardzo przypadł do gustu wszechobecny luz i hipisowski stajl :D. Niestety, Maroko staje się częstym celem narkotykowej turystyki, a sprzedawane co rusz „Happy Cookies” poprawiają humor przybyłym turystom. Oczywiście my nie przybyliśmy tu w tym celu – we właściwym celu udajemy się do portu gdzie najlepiej można przyjrzeć się życiu i zwyczajom miejscowych rybaków. Można tam również tanio i dobrze zjeść. Rybacy pieczą na grillu wszystko to, co sam sobie wybierzesz z najświeższego połowu :).
Będąc w Essaouri nie ma się co śpieszyć. Chociaż całą medynę i okoliczne plaże można zwiedzić w 1 dzień, dajcie się ponieść! Trzy dni słodkiego nieróbstwa (od leżenia nad brzegiem oceanu, picia hektolitrów soku pomarańczowego, długich spacerów pustą plażą po kąpiele w zimnym bo zimnym oceanie) i kosztowania miejscowych specjałów pozwoliły nam zregenerować siły na dalszą podróż. Kolejnym punktem był Fez, do którego postanowiliśmy dotrzeć niczym innym jak pociągiem.
Fez – Pożegnanie z Afryką
By móc dojechać do Fezu musieliśmy ponownie zawitać w Marrakechu. Tam też rozpoczęła się nasza 7 godzinna podróż pociągiem klasy B. Ku naszemu zdziwieniu pociąg był bardzo zadbany, a do wyboru mieliśmy wagony z przedziałami jak i wagon otwarty. Wybraliśmy opcję drugą ze względu na wygodne siedzenia :). Krajobraz za oknem były bardzo monotonny (piasek, piasek i raz jeszcze piasek) lecz w pociągu mogliśmy obserwować zachowania i zwyczaje Marokańczyków. Zgodnie przyznaliśmy, że jest to naród bardzo hałaśliwy i niezwykle ekspresywny. Tu nikt nikogo nie uciszał, każdy z podróżnych mówił co chciał, chodził gdzie chciał i zaczepiał ludzi by uciąć sobie krótką pogawędkę. Po 5 minutach zupełnie obcy sobie ludzi zachowywali się jakby się znali od 5 lat! Niezwykła życzliwość wobec siebie i wszechobecny uśmiech umilał nam tę podróż. Ponieważ podróżowaliśmy podczas Ramadanu, musieliśmy skrzętnie ukrywać się z jedzeniem i piciem podczas podróży. Nie zauważyliśmy nikogo, oprócz małych dzieci, kto jadłby lub pił. W taki upał! cały dzień bez wody!! Jednak tuż po godzinie 19 cały wagon zamilkł, wychyliliśmy głowy zobaczyć co się stało a tam..wszyscy jak jeden mąż pałaszowali placki :). Punktualnie!
Gdy dojechaliśmy do Fezu, udaliśmy się w stronę Medyny w celu znalezienia noclegu, którego tradycyjnie nie mieliśmy zaklepanego. Miasto niczym nie przypominało Marrakechu. Wszędzie pełno kolorowo oświetlonych knajp i fontann. Niestety pomimo zmęczenia nie mieliśmy ochoty zatrzymywać się w wypasionym hotelu. Udaliśmy się do tej części miasta, o której nie piszą w przewodnikach. Przechadzając się po targu dla miejscowych (środek nocy a tam życie towarzyskie kwitnie pełną parą) zgarnął nas właściciel „hotelu”. Kolejny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania miasta i medyny. W medynie były oznaczone trasy (np. trasa garbarzy, trasa wyrobów garncarskich) zwiedzania, porządek jak na marokańskie standardy był niesamowity. Ta medyna najbardziej przypadła nam do gustu, ze wszystkich zwiedzanych do tej pory. Żadnych naciągaczy, żadnych spalin no i ceny 2 razy niższe niż w Marrakechu. Robienie tam zakupów i targowanie się sprawiło nam nie lada frajdę i przyjemność. Jak nigdy nakupowaliśmy masę prezentów i pamiątek ( w tym przepiękną skórzaną torbę :D) – więcej o zakupach znajdziesz tutaj. Jeżeli chodzi o samo miasto, to warto odwiedzić Madrese Bu Inanie – szkołę Koranu, jedną z nielicznych, które dostępne są dla zwiedzających, czy Meczet Al-Karawijjin uznawany za najstarszy uniwersytet na świecie. Nasze zwiedzanie zakończyliśmy dosyć szybko, śpiesząc się na lotnisko skąd z wielkim żalem i niedosytem pożegnaliśmy Maroko, kierując się w stronę Europy i deszczowego Londynu.