Do wpisu zainspirowało mnie niedawne wydarzenie jakie odbyło się w Trójmieście. Nie napisze jakie, bo niestety nie będą to słowa pochwały. Sprawa dotyczyła festiwalu kuchni azjatyckiej, na którym to wystawiali się lokalni restauratorzy specjalizujący się w daniach tego regionu. Do pomysłu uczestniczenia w tej imprezie podeszłam entuzjastycznie, bo w końcu po dłuższym czasie była szansa, że zjem coś dobrego z mojej ukochanej Azji – pomyślałam sobie. Na miejscu okazało się, że takich amatorów orientalnej kuchni jak ja jest więcej. Na pierwszy ogień poszło tajskie zielone curry, pierwsza łyżka i co? I koszmar! Ani to zupa ani to curry, ryż twardy, zero pikantności – masakra! Postanowiłam dać drugą szansę szefom kuchni, wybór padł na tajski pad thai – patrzę się w miseczkę i co widzę? Jakąś brązową breję co była bardziej zupą niż makaronem. Nie będę opisywać co na talerzach lądowało dalej ale nie było wcale lepiej – wyobraźcie sobie jakie było moje rozczarowanie. Honoru wybronił tylko Pan sprzedający turecką baklavę.
Rozumiem, że nie każdy ma szansę pojechać do Azji i nauczyć się gotować ale kurde po co wciskać ludziom coś takiego? I jeszcze za taką cenę?!eh…szkoda tylko było czasu. Najgorsze jest to, że Ci co nigdy nie byli np. w Tajlandii jedząc oszukane curry czy sałatkę z pseudo papai zapamiętają już taki smak na długo…Kucharzy, tak jak dziennikarzy za nierzetelność, powinno stawiać się pod pręgierz opinii publicznej za niedbalstwo i nieprawdziwość! Nie chcę tu zabrzmieć jak M. Gessler ale wróciłam tak cholernie wkurzona do domu, że sama zrobiłam mango sticky rice, które smakowało tak jak miało smakować!
Wniosek niestety tylko jeden: w Polsce jedz to co Polskie.
Już podczas podróży stwierdziliśmy z Rafałem, że spośród wszystkich kuchni, jakie było nam dane spróbować, bezapelacyjnie wygrywa tajska. Co prawda kuchnia gruzińska i hinduska też nie były niczego sobie jednak to w Tajlandii smakowało nam absolutnie wszystko! Kuchnia tajska ma do zaoferowania tyle dań, że ciężko jest coś wybrać. Pamiętam nasz pierwszy raz na bazarku, gdzie dostaliśmy oczopląsu od kolorów i zapachów i z tego całego zamieszania do hostelu wróciliśmy głodni z butelka mleka sojowego (bardzooo popularnego w Azji, spróbuj znaleźć zwykłe :)), bo nie za bardzo wiadomo było co zjeść. Dlatego dziś wpis będzie o tym, co warto skosztować na starcie kulinarnej drogi w Tajlandii. Z tymi 10 przysmakami na pewno zetkniecie się na początku i gwarantujemy, że Was nie zawiodą. Gotowi ? No to jemy 🙂
1. Król ulicy – Pad Thai
Pad Thai prawdopodobnie będzie pierwszą z potraw jaką spróbujecie w Tajlandii. Jest najpopularniejszym daniem i sprzedawanym praktycznie na każdym rogu ulicy. Pomimo to zawsze, ale to bez wyjątku, ustawiają się po niego kolejki. I nie ma się co dziwić, danie proste ale idealnie łączy smak pikantny, słodki i kwaśny. Co ciekawe ta uliczna potrawa serwowana jest też w ekskluzywnych restauracjach. W sumie smak ten sam tylko sposób podania inny no i cena. Za streetfoodowy pad thai zapłacicie około 3-5 zł.
Głównymi składnikami są: makaron ryżowy, jajka, szalotka, szczypiorek, kiełki, orzeszki ziemne, sos rybny, cukier (obowiązkowo!), limonka, chilli, kolendra, czosnek i dodatkowo do wyboru: kurczak, krewetki, tofu, wołowina. Lubimy pad thai bo można go bez większego kłopotu zrobić w naszym polskim domu.
2. To wybierz na pierwsze danie – Zupa curry Tom Yam Thale / Tom Kha Gai
Co powiecie na ciepłą i pikantną zupę przy 35 stopniach temperatury powietrza? Brzmi jak szaleństwo? Ależ skąd! Nie ma nic lepszego niż tajskie curry z krewetkami (Tom Yam Thale) lub z kurczakiem (Tom Kha Gai). Zupa smakuje obłędnie a smak ostry, kwaśny (limonka), słodki miesza się doskonale z mlekiem kokosowym. Bardzo polubiliśmy te danie ze względu na łatwość przygotowania go w Polsce. Wszystkie składniki (np. korzeń galangalu lub pastę także) możecie dostać w większych marketach.
Składniki zupy: kurczak/krewetki, korzeń galangal, trawa cytrynowa, limonka, mleko kokosowe, pasta curry (zielona lub czerwona), sos rybny, świeża kolendra
3. Na każdą okazję – sałatka z zielonej papai Som tam
Ta sałatka to tajski klasyk i nasza miłość od pierwszego kęsa. Swoją wspaniałość zawdzięcza rozgnieceniu składników sałatki w moździerzu, dzięki czemu wszystkie elementy puszczają sok tworząc eksplozję smaku! Spotkaliśmy się też z odmianą z zielonym mango – równie pyszna! Eh…niestety pomimo licznych prób nie udało nam się odtworzyć smaku tej sałatki w domu. Nie ta papaja, nie te krewetki i chyba nie ta technika ucierania w moździerzu. Szkoda 🙁
Sałatka składa się z: papai, pomidorków koktajlowych, orzeszków ziemnych prażonych, malutkich chrupiących słonych krewetki, cukru (oczywiście, Tajowie cukier dadzą do wszystkiego), soku z limonki + limonki, czosnku, chilli, fasolki zielonej wężowej, sosu rybnego.
4. Azjatycki król owoców – durian
O durianie krążą już legendy. Jaki to on śmierdzący i w ogóle fuj. Ale jakoś ludzie w całej Azji go uwielbiają i sprzedawany jest praktycznie wszędzie. W Kambodży widzieliśmy nawet wielki pomnik duriana. Coś więc w sobie smacznego mieć musi. Może zapach nie jest zbyt zachęcający ale smak już całkiem tak. My wielką miłością do duriana nie pałamy ale desery i lody o smaku duriana są całkiem ciekawe i warte spróbowania. Dla lubiących nowości i wyzwania polecamy :).
5. Miłość od pierwszej łyżeczki – Mango sticky rice
OMG! Co za smak! Pierwsze mango sticky rice zjedliśmy w Bangkoku i tak nam smakowało, że przez pierwsze dwa dni jedliśmy je na śniadanie, obiad i kolację. Nie wiem czy to sekret ryżu z mlekiem kokosowym czy świeżego mango ale chyba się uzależniłam od tego deseru. Zresztą chyba nie tylko ja, każdy kto je spróbował, wyraża zachwyt i ekscytację opowiadając o nim :). Co takiego jest to mango sticky rice? To kolejne nieskomplikowane danie. Składa się z: dojrzałego, soczystego mango, ryżu glutenowego (do kupienia w internecie), mleka kokosowego, cukru i soli. Kluczem udanego przepisu jest ryż, który gotuje się na parze, musi być bardzo kleisty. Deser jest do zrobienia w domu, niestety jest czasochłonny – ale wart każdej minuty! Po prostu niebo w gębie!
6. Prosto z woreczka – kawa, kawka, kawusia
Na co dzień wielkim kawoszem to ja nie jestem jednak w gorącym klimacie czuje się potwornie śpiąca i myślenie idzie mi jakoś topornie. W Tajlandii kawy potrzebowałam nawet dwa – trzy razy dziennie i to z 3 powodów
- dawała kopa
- chłodziła
- była słodka i po prostu dobra
Stoiska z kawą znajdziecie wszędzie. Kawusia zaparzana jest na miejscu, po czym mieszana jest z kruszonym lodem i mlekiem skondensowanym a całość ląduje w foliowym woreczku, który z kolei pakowany jest do papierowej torby. Patent na tyle dobry, że taką torebkę można zawiesić sobie na kierownicy skutera lub roweru i nie martwić się, że coś się wyleje. Cena takiej mrożonej kawy wahała się od 2 do 4 zł.
7. Niezły ten kokos – woda kokosowa
Woda z młodych kokosów to hit hitów w całej Azji. Szalenie pyszne i niezwykle zdrowe. A skoro zdrowe to trzeba pić dużo! Tak też robiliśmy, kokosy pite były 24 godzinę na dobę. Sami zobaczycie jak świetnie gaszą pragnienie. Plus też taki, że pyszny miąższ ze środka można wyjeść łyżeczką. Minus – ciężko dostępny w Polsce. Można go kupić ale 15 zł za sztukę to lekka przesada niestety. W Tajlandii kokosy są tańsze niż puszka piwa czy coli. Kosztują w zależności do wielkości i miejsca od 2 do 4 zł/sztukę. To co może Was zaciekawić to fakt, iż poziom elektrolitów wody kokosowej jest praktycznie identyczny jak w osoczu ludzkiej krwi. Podobno w czasie II Wojny Światowej na Pacyfiku rannym przetaczano wodę z kokosa zamiast krwi!
Woda kokosowa zawiera: witaminy B1, B2, B3, B5, B6 i C, magnez, potas, wapń i fosfor. Jest także bogata w proteiny, żelazo i cynk. Działa antybakteryjne, antywirusowo, antyalergiczne oraz przeciwgrzybiczne.
8. Nie wiem co jem czyli owoce morza
Dla miłośników morskich zwierzaków nie ma lepszego miejsca. Świeżutkie, dopiero co złowione leżą na bazarkach i tylko czekają by je zjeść. Z dobrodziejstw owoców morza korzystaliśmy często, bo gdzie jak gdzie ale tu nie bałam się, że zjem coś nieświeżego. Krewetki, kalmary, małże, ostrygi, muszelki, kraby, dziwne odmiany ryb, ośmiorniczki a nawet płetwy rekina. To wszystko czeka na Was w Tajlandii. Można jeść je także gotowane i grillowane. Jak wyglądały owoce morze, którymi żywiły się dinozaury możemy wyobrazić sobie konsumując na skrzypłocza bowiem przetrwał on do dziś w niezmienionym stanie od około 350 mln lat! Niezła skamielina!
9. Coś na deser – lody i słodycze
To był cud, że po pobycie w Tajlandii nie przybył mi żaden dodatkowy kilogram patrząc na ilości pochłanianych przeze mnie słodyczy! Przecież idąc ulicą nie sposób odmówić sobie karmelizowanych bananów czy naleśników z nutellą, prawda? Czasami dla odmiany kupowałam lody kokosowe (itim kati) oraz potwornie słodkie khanom bueang czyli małe naleśniczki z kremem kokosowym, które kształtem przypominają tacos. Próbowałam też różnych kolorowych ciasteczek ryżowych (jak dla mnie średnie w smaku), rozmaitych galaretek, makaroników ze słodkimi syropami, kandyzowanych owoców, klejącego ryżu w bambusie (popularniejszy jest chyba jednak w Kambodży) a nawet tajskich pączków! Ile oni tego mają!
10. Powiew świeżości – spring rolls/sajgonki
Nigdy nie przepadałam za sajgonkami. Te kupione w Polsce zawsze ociekały tłuszczem i nie wyglądały apetycznie. Podobno smak człowieka zmienia się co 7 lat a chyba właśnie tyle minęło odkąd zjadłam ostatnią sajgonkę, więc będą w Chinatown w Bangkoku skusiłam się na jedną. Nie powiem, nie smakowała źle, jednak nadal nie byłam do nich przekonana. Aż pewnego dnia spróbowałam spring rolls, czyli coś na styl sajgonki tyle, że nie smażoną. Rewelacja! Z czym to się je? Z warzywami typu sałata, marchewka, papaja i makaronem ryżowym (w wersji wypasionej z krewetkami lub mango) zawiniętymi w naleśnik z mąki ryżowej + słodko-pikantny sos. Najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, że można je bez problemu przyrządzić samemu w domu i smakują prawie jak te tajskie. Poniżej moja ulubiona propozycja podania.
By zrobić je samemu potrzebujesz: papier ryżowy (do kupienia w marketach na dziale azjatyckim), dojrzałe awokado, tarta marchewka, ogórek, mango, sałata lodowa, świeże zioła typu mięta lub kolendra + tofu. Do tego obowiązkowy sos z: czosnku, imbiru, papryczki chilli, soku z limonki, sosu sojowego, miodu.
Na koniec krótka notka o robakach. Jeść czy nie jeść? Spróbować można ale żeby tak jeść to codziennie – no nie wiem… Przyznam się Wam szczerze, że ja nawet nie spróbowałam – Rafał tak, poleca prażone koniki polne. Podobno smakują jak kurczak.
Partnerem wpisu jest biuro podróży Rainbow, które posiada szeroką ofertę wyjazdów do Tajlandii dostępną pod adresem www.r.pl/tajlandia
1 comment
skrzypłocze sa bardzo pozyteczne i wręcz niezbedne dla wielu galęzi medycyny.
Ich populacja maleje, wiec zjadanie ich jak kurczaka jest czystym marnotrawstwem i głupota.
Poza tym fajny reportaz, tez planuje wypad do tajlandii 🙂