Chcieliśmy zobaczyć Kambodżę taką, jaka jest na co dzień, a nie tę kreowaną przez turystyczne portale internetowe czy biura podróży – czyli przez pryzmat Angor Wat. Wiadomo, bylibyśmy głupi gdybyśmy mimo wszystko do Angkoru nie pojechali. Pojedziemy – ale później, na sam koniec naszej podróży po Kambodży.
Ale na spokojnie, zgodnie ze stylem naszego podróżowania, czyli PO-WO-LI spędziliśmy rewelacyjny tydzień w miejscowości Battambang. Ta niewielka mieścinka z po francuską kolonialną zabudową i kilkoma świątyniami nie wyróżnia się niczym szczególnym – generalnie szału nie ma. Ale! Jak zawsze w Kambodży znajdzie się „ale”…, które robi wielką różnicę :).
Przede wszystkim ludzie, to ludzie robią różnicę. Uśmiechnięci od ucha do ucha, nawet jak po raz setny odmawiasz im kupienia kukurydzy czy podwiezienia tuk tukiem. Może to przez ich inny niż gdzie indziej w Kambodży styl życia? Ku naszemu zdziwieniu wieczorami mieszkańcy wybiegali na ulice i … uprawili jogging. Jedni w klapkach, inni w trampkach, a niektórzy nawet w japonkach :). Ci co nie lubią biegania mogą uczestniczyć w aerobiku, który co drugi dzień organizowany jest w miejscowym parku. Nieważne, że ćwiczenia przypominają te proponowane przez Cindy Crawford w latach 80. Ubaw mają nie tylko ćwiczące babeczki ale i spacerujący przechodnie :). Takiej ilości sportu jeszcze w Azji nie widzieliśmy.
Już, już zmierzam do sedna. Co więc robić w Battambang? My odpuściliśmy sobie zwiedzanie pobliskich świątyń, które są podobno starsze niż świątynie zgromadzone wokół Angor Wat. W zamian za to podglądaliśmy lokalną gospodarkę, o ile tak to można nazwać. Dowiedzieliśmy się jak wyrabia się ogromne dzbany do zbierania deszczówki, jak przygotowuje się przysmak o nazwie bamboo sticky rice oraz ryżowe placuszki z których robi się sajgonki, powąchaliśmy czym pachnie targ rybny, poczuliśmy wiatr we włosach podczas przejażdżki bambusową drezyną, zobaczyliśmy miliony nietoperzy oraz stanęliśmy oko w oko z krokodylem! Prawda, że ciekawsze to niż zwiedzanie podobnych do siebie świątyń?!
Popularna miejscowa atrakcja turystyczna (5$/osobę). Dawniej drezyna służyła za środek transportu pomiędzy wioskami. Przewożono nią bydło, motory czy chociażby jedzenie, dzisiaj używana do przewożenia ciekawskich turystów. Czterdziestominutowa przejażdżka jest nietypowym doświadczeniem, nie tylko z powodu torów, które są tak proste (jak to mawia mój tata) jak świński ogon :), ale także z powodów logistycznych. Tory są tylko jedne, więc co zrobić z grupką ludzi siedzących na bambusowej platformie i jadących z naprzeciwka? Odpowiedz przychodzi szybko gdy nasza Pani kolejarz każe schodzić nam z naszego wagonu i dziarsko zabiera się za demontowanie naszego środka transportu. Raz, dwa i nie ma pociągu! Wagon z przeciwka przejeżdża i drezyna montowana jest na nowo. Zasada jest jedna, ci co wracają z przejażdżki schodzą – prosto i sprawiedliwie :). Chodzą słuchy, że w miejscu torów, po której śmiga drezyna ma powstać nowa linia kolejowa, więc śpieszcie się spieszcie jeżeli też chcecie poczuć wiatr we włosach i muchy na zębach 🙂
Ponieważ lubimy jeść, a kambodżańskie stragany i ich zawartość są dla nas nie lada uciechą postanowiliśmy odwiedzić jedną z okolicznych „wytwórni” naszych ulubionych placków ryżowych! Na dzień dobry zjedliśmy kilka ze spring rollsów (takich zawijanych placków z warzywami lub mięsem, coś jak nasze sajgonki) by wiedzieć na czym stoimy i ocenić walory smakowe powstających tu placków. Nie zawiedliśmy się – były pyszne i świeże. Pani, która wraz z córką prowadzi ten mały biznes widząc nasze zadowolone buzie pozwoliła nam przyglądać się swojej pracy bez żadnej krempacji. Panie codziennie od godziny 4 rano do godziny 4 po południu przygotowują placki ryżowe! Mąkę ryżową rozprowadza się na specjalnej błonie rozciągniętej na garnku, gotuje się chwile na parze, a następnie przekłada się placek na bambusowy patyk (dzięki czemu się nie sklejają). Ostatnie, co trzeba zrobić to nanieść placek na bambusową kratownicę i wystawić do słońca. Placki po około 2 godzinach suszenia nadają się do zjedzenia. Dziennie te dwie panie potrafią zrobić około 1500 takich placków!
Jesteśmy w Kambodży podczas pory suchej (i gorącej!!). Nie pada tu już od ponad 3 miesięcy. W miastach nie ma problemu, bieżąca woda jest na zawołanie. Ale co mają powiedzieć ludzie żyjący na wsi? Jak oni sobie radzą? Oczywiście mogą pobierać wodą ze studni lub z punktów z bieżącą wodą. Ale lata życia w takim klimacie nauczyły ich także korzystać z darów natury. Podczas pory deszczowej (lub gdy nadjedzie beczkowóz) zbierają wodę do specjalnie do tego przeznaczonych dzbanów. Charakterystyczne dzbany można zauważyć praktycznie przed każdym domem. Mieliśmy okazję obserwować jak taki dzban się produkuje. Oczywiście wszystko odbywa się ręcznie i od lat w ten sam sposób. Dzbany formuje się na specjalnie do tego przygotowanym drewnianym stelażu, następnie nakłada się zewnętrzną warstwę wykonaną z cementu. Na taką formę nakłada się kawałki materiału. W takim stanie dzbany schną, by po pewnym czasie ponownie pokryć je cementem i malunkami. Po 4 dniach dzban nadaje się do sprzedaży. Jedna osoba dziennie produkuje cztery takie dzbany. Za największy płaci się około 25$.
W kolejnym wpisie znajdziecie relacje z naszego pobytu na okrutnie śmierdzącym targu rybnym, gdzie KISI(!) się ryby, dowiecie się jak wyrabia się klejący ryż pieczony w bambusowej tubie, zajrzycie razem z nami w paszczę krokodyla i dowiecie się skąd codziennie wylatują miliony nietoperzy :). Do usłyszenia!
Mieszkaliśmy przez miesiąc w Toskanii. Brzmi jak sen? A żyliśmy jak w bajce! Serio, nie…
Jeszcze będąc w Polsce i planując naszą trasę podróży po Omanie, wiedziałam, że pustynia to…
Ten wpis miał powstać już dawno - bo w czasie twardego lockdownu… Przyszła pandemia gdy…
Jabal Shams nazywany jest Wielkim Kanionem Bliskiego Wschodu. A ponieważ Wielkiego Kanionu nie widzieliśmy to…
Po przepięknym dniu spędzonym w Nizwie czas ruszać dalej w kierunku Kanionu Jabal Shams. Ale…
W lutym 2020 jeszcze nie widzieliśmy, że ten wyjazd będzie naszym ostatnim wyjazdem zagranicznym na…