Po solidnym dwudniowym trekkingu w okolicach Mestii, która jest chyba najbardziej znaną wioską w urokliwej Swanetii postanowiliśmy zjechać do nizin w godzinach popołudniowych, a nie kolejnego dnia rano, jak zakładaliśmy. Trekking wyznaczony na dziś udało nam się przebyć szybciej niż planowaliśmy, a i temperatura ostatniej nocy pod namiotem dała nam w kość. Podobno było -5 stopni, a nasze śpiwory jako komfort przewidują kilkanaście kresek więcej – okazało się że jesteśmy w stanie na raz nałożyć większość naszych ubrań :).
Myśleliśmy, że szansa na złapanie stopa jest niewielka, nie mówiąc już o „publicznym” transporcie (jeżdżące od czasu do czasu busiki, kursujące zazwyczaj rano). Mestię od nizin dzieli ponad 100 kilometrów wijących się serpentynami górskich dróg, dlatego miejscowi nie często decydują się opuszczać wioskę. Na nasze szczęście, byliśmy w błędzie i nie minęło 15 minut jak trafiliśmy do zabytkowej (przynajmniej według nas) Lady, model 4×4! Jej ryk zagłuszyłby chyba samolot, przednia szyba przyjęła na siebie już nie jeden kamień i ledwie było przez nią widać drogę, a o pasach mogliśmy co najwyżej pomarzyć. Samobójcami nie jesteśmy, ale Gruzin jechał tylko 10 kilometrów, do sąsiedniej wioski. Pomyśleliśmy że łapanie stopa z dala od turystycznej Mestii powinno być łatwiejsze. Nasz kierowca postanowił jeszcze wywieźć nas za wioskę, gdzie stojąc naprzeciwko panoramy ośnieżonych szczytów pośrodku niczego nasz stan wydawałby się innym jeszcze bardziej opłakany. Plan okazał się być strzałem w dziesiątkę i ledwie Gruzin zniknął za zakrętem, a już po chwili, jak na zamówienie wyłoniła się, tym razem z XXI wieku, Toyota. Na stopa zabrał nas jeszcze bardziej niż Ania zakręcony (znaczy się w lokach 🙂 ) kierowca, jego tajemniczy i cichy pasażer Gigi oraz siedzący z nami z tyłu radosny i rozgadany Dato, wyglądali trochę jak mafia. Panowie, chociaż mówili że nie są turystami, że są tutaj „na biznes” to co i rusz zachwycali się każdym szczytem, wzburzonym korytem rzeki oraz roślinnością. Na dłuższą przerwę zatrzymaliśmy się przy wielkim urwisku, gdzie jak mówili jeszcze parę lat temu była dobrze prosperująca wioska, pochłonięta nagle przez rzekę. Niewiele czasu zajęło nam skojarzenie, że widzieliśmy ich już wcześniej, jak chodzili po Mestii z jakimiś geodezyjnymi przyrządami – to musiał być ten ich biznes. Punktem kulminacyjnym tego stopa-wycieczki był ostatni górski odcinek, gdzie skręciliśmy trochę z drogi i o zmroku dojechaliśmy do wielkiej, 270 metrowej zapory wodnej. Nasi Gruzini zagadali z wojskowymi pilnującymi wjazdu na tamę i po chwili mogliśmy już podziwiać tę olbrzymią budowlę, przy okazji robiąc ukradkiem zdjęcia.
Będąc już na nizinach nasi kierowcy zaproponowali nam albo zostawienie nas na skrzyżowaniu dróg, abyśmy łapali kolejnego stopa, albo zjechanie z nimi z drogi na godzinę, aby załatwić kolejne „biznesy”. Trochę wystraszeni przystaliśmy na pozostanie z nimi, w końcu był już pełen mrok i nie uśmiechało nam się polować na kolejny samochód. Po chwili zatrzymaliśmy się przy ciągu małych sklepików, a dwóch Gruzinów wskoczyło do jednego z nich i dosłownie zaczęli zgarniać garściami produkty z półek do dużych siatek. Gdy wrócili, okazało się że to wszystko to słodycze no i nam dostał się, mimo naszych protestów, jeden ich worek. Mocno zdziwieni czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Gruzini angielskiego prawie nic nie znali, tak jak i my rosyjskiego ale udało im się wyjaśnić, że dla dwójki z nich jest to rodzinne miasto, a tradycja nakazuje aby odwiedzając swoje strony przywitać się z każdym z bliskiej rodziny, choćby na pięć minut. I tak kolejna godzina upłynęła nam na objeżdżaniu okolicznych osiedli, trąbieniu pod drzwiami domostw „familii” i czułymi przywitaniami połączonymi z obrzucaniem dzieci słodyczami. W Gruzji na każdym kroku doświadczamy masy miłych gestów – wszystko co przeczytaliśmy przed wyjazdem o serdeczności tego narodu wydaje się być prawdą.
Mocno już zmęczeni dotarliśmy do celu naszej podróży, miejscowości Zugdidi, gdzie ponownie musieliśmy stanowczo bronić się przed gościnnością Gruzinów, którzy już byli skłonni płacić za naszą kolację. W miłej atmosferze rozstaliśmy się przed drzwiami hostelu, z którego to ruszamy dalej, w stronę parku narodowego Borjomi-Kharagauli. W Gruzji czujemy się już jak w domu, chociaż pewnie jeszcze trochę czasu minie, aż całkowicie przyzwyczaimy się do takiego podróżniczego trybu życia. Wtedy też przyjdzie czas na porządne, bardziej informacyjne wpisy, abyście i wy mogli złapać trop na Gruzję :). A na koniec jeszcze dwa zdjęcia z podwózki na pace rozpadającego się auta :).
PS. Miło nam Was poinformować, że dosłownie w ostatniej chwili przed wyjazdem udało nam się nawiązać współpracę z firmą, w której Rafał miał przyjemność pracować przez ostatnie trzy lata – Blue Media mieszczącej się w samym sercu Sopotu, w Krzywym Domku. Tym samym możemy ogłosić naszego pierwszego i zapewne ostatniego sponsora wyprawy 🙂
Mieszkaliśmy przez miesiąc w Toskanii. Brzmi jak sen? A żyliśmy jak w bajce! Serio, nie…
Jeszcze będąc w Polsce i planując naszą trasę podróży po Omanie, wiedziałam, że pustynia to…
Ten wpis miał powstać już dawno - bo w czasie twardego lockdownu… Przyszła pandemia gdy…
Jabal Shams nazywany jest Wielkim Kanionem Bliskiego Wschodu. A ponieważ Wielkiego Kanionu nie widzieliśmy to…
Po przepięknym dniu spędzonym w Nizwie czas ruszać dalej w kierunku Kanionu Jabal Shams. Ale…
W lutym 2020 jeszcze nie widzieliśmy, że ten wyjazd będzie naszym ostatnim wyjazdem zagranicznym na…
View Comments
Gruzja chodzi za nami już długi czas, ale wciąż nie możemy się zdecydować. Czy jest sens lecieć tam na 3-4 dni w listopadzie? PS. Świetne fotki - ostre i wyraźne.
Dzięki :) jeżeli chodzi o fotki to wyciskamy z naszego kompaktu co się da :). A co do wizyty na 3-4 dni, to chyba jest sens. W końcu loty są bardzo tanie, wizy nie trzeba. Wiadomo, lepiej byłoby na dłużej, ale jeżeli przylecicie na 4 dni, to przykładowo od razu z lotniska możecie łapać busika do Swanetii i tam z trzy dni pozwiedzać. Na jeden region powinno starczyć czasu.Tylko w listopadzie w górach to już ubrania zimowe obowiązkowo :).
Ha, też mi Gruzja i Swanetia zwłaszcza po głowie chodzą i widać mam spore szczęście, że Wy już tam jesteście. Tak jak w przypadku Islandii (faktycznie, jest obłędna!) pewnie będę mogła znaleźć tu wiele cennych rad i pięknych zdjęć :-)
Gratuluję Sponsora i tak fajnego początku podróży!
Ha ha ha :-) My 5 dni temu też wracaliśmy pieszo - stopem z Uszguli, w którym byliśmy 6 tygodni. Śnieg i mróz chwyciły w tym roku już we wrześniu, kiedy siano było na łąkach, ziemniaki na polu a warzywa w ogrodach. Po spacerze w śniegu złapaliśmy stopa w Kali a potem kolejne dwa dni to stopowanie i zwiedzanie wiosek tak jak w waszej relacji. Pozdrawiamy serdecznie. My zostajemy w Gruzji na kolejny rok :-) dla tych co pytają o listopad podrzucam link na album z realiami :-) - https://www.facebook.com/media/set/?set=a.374180789316325.87485.206064609461278&type=3
Fajna relacja :) Tez wybieramy się na jakieś 7 dni do Gruzji, gdzieś w połowie marca. Planujemy z Kutaisi dotrzeć do Mesti, tam zostać na dwie noce i - jesli się uda - dotrzeć do Uszguli. Potem pojechać na dwa dni do Tibilisi i ostatniego dnia wrócić do Kutaisi na lot powrotny do Warszawy. Czy myślicie, ze ten plan jest realny? Myślicie, ze o tej porze roku drogi są przejezdne? Jakoś nigdzie nie znalazłam relacji z podróży w marcu :)